czwartek, 27 października 2022

Alegoria organiczna

 







...wolałbym być kimlkowiek innym, ale gdybym był kimkolwiek innym, to wolałbym tym kimkolwiek innym nie być, prawda? Wszyscy są, niestety, jakimś „ja” albo uważają się za jakieś „ja”, na jedno wychodzi. Ale co to za „ja” – tego nie wiemy.

(Jorges Luis Borges)1


Próbuję zamknąć oczy i nie widzieć. Nie czuć nadchodzących chwil. Nie wyobrażać sobie lęku. Czujęjak wnika w palce, w podniebienie, to wystarczy. Myśli przesiąkają zawartością wchłanianą z książek czytanych nad owsiank, nie wiem nawet, czy jest sens wspominać o gastryce. Ale nie mogę się jej oprzeć, nie mogę przestać. Ból, który nie ma żadnych zalet, zwyczajnie zatopiony w płynie ustrojowym. Smutek i cienie. Ogrom wyobraźni, która przenosi się w czasie. Szarpie i wydaje z siebie straszne dźwięki, targa znaczeniami, rozbudowuje obraz klęski. Nie znoszę tragizmu. Nie oswajam się z próżnią i z tym, co nie poddaje się zapomnieniu. Ze wszystkim, co dociera z zewnątrz. Powolne narastanie bitów. Chłód mgły. Słowa nie mają znaczenia, kiedy wokół rozgrywa się spór o władzę. Brnę w bierność, w samotność, w rozpad. To odkładanie przeżyć na później, przechodzenie z kropli w kroplę. Obserwuję niedołęstwo władzy. Cała ta zgroza i lęk. I próbuję sobie wyjaśnić to ekspresyjne straszenie zagładą czymś z kosmosu, naturą, której nadajemy rysami szlachetną śmierć. Wycieram się wzrokiem z oceanem, sztormami nazwanymi imionami kobiet i mężczyzn. Jakbyśmy świetnie się znali, dlatego muszą podrzynać mi gardło akurat wtedy, kiedy spieszę się na autobus miejski, by dostać się na uczelnię. By tam przez moment poczuć się ważną, najjaśniejszą i wolną. Daję im wszystkim radę, nie tracę rozumu, to tylko sentymentalne pierdoleto, całkiem dobrze przyswojone i wymyślone słowo. Nie wiem w zasadzie, dlaczego tych wszystkich kanalii nie mogę nazywać złymi słowami, jakby były zarezerwowane tylko dla literatów, którzy mogą bezkarnie w książkach nadawać realizm poszczególnym scenom. Czy to ma sens? Wtedy mąż mówi: Ciszej, ciszej!”. I zastanawiam się nad moralnościączy w niej pozostać, być niewolnicą ładnych, okrągłych słów, czy walić w oczy nieokrzesanych, okrutnych, rasistowskich typów. Słyszę od czasu do czasu, że humanizm jest nadzieją dla tego świata. Serio? Boże uchowaj. Nie mam w takim razie żadnej wiedzy o humanizmie. Chociaż wiele razy myślałam o sobie i obowiązku w ramach przypominania o życiu i wartości, jaką jest.

Niestety nie mam wystarczającego poczucia humoru z domieszką cynizmu, jedynie nadnaturalny sarkazm, który produkuję i propaguję bez wzbudzania ogólnego zainteresowania. Dlatego ogłupiam się sztuką, upajam wręcz. Od czasu do czasu mam ochotę porozmawiać z kimś o istocie rzeczy, inspiracjach, dyrdymałach. By się rozchmurzyć. I tutaj próbuję uporządkować jakoś własny chaos. Przypomniałam sobie odpowiedź Borgesa, kiedy Ferrari zapytał go:


– Zwykle mówi pan także o czymś uporządkowanym albo kosmicznym, przeciwstawiając to chaosowi.
– No cóż, oczywiście, przecież kosmos to ład, a chaos jest jego przeciwieństwem, Przy okazji, ja nie wiem, czy mówiliśmy o słowie „kosmetyka”, które pochodzi od „kosmosu” i oznacza mały ład, mały kosmos, który każdy narzuca swojej twarzy. Rdzeń jest ten sam, a więc ja na przykład jestem raczej chaotyczny, bo nie używam kosmetyków, prawda?2


I tak dochodzę do miejsca, w które chcę powrócić. Uporządkować i ustanowić w sobie, jako pewien rodzaj odrębności. Oczywiście pragnę trafnie nazywać toco czuję. Zmieniać wizje w obszary, nienazwane w nazwane, aby być dobrze zrozumiana. Chociaż nie zależy mi na tym aż tak mocno. Dlatego nie będę się już odwoływała do rozstrzygnięć z literatury, bo mogłabym jedynie napełnić wiersze wizjami innych, a przecież są to moje własne idee.

Gówno wiecie feministki3.

Im więcej czytam wierszy, tym mniej wiem o poezji. Dlatego długo nosiłam w sobie wiersze Ewy Frączek. Czekałam, aż coś z nich we mnie wyrośnie. W końcu poczułam je dość wyraźnie, ale zajęły mnie inne sprawy. W tle codziennych zajęć przypominałam sobie jednak śmierć albo Lublin, morską drogę do Indii. Nagle zastanawiałam się, w co mam się ubrać do trumny. Dodatkowo z pamięci wygrzebywałam choroby, ślimaki i twarz Ewy. Pomyślałam, że już czas o tych wierszach porozmawiać i dać sobie być może szansę na wytłumaczenie wszystkiego od nowa. Tak. Znamy się z Ewą od dawna, ale nigdy nie udało nam się porozmawiać na serio. Zawsze ciągnęło mnie do jej jajecznicy z kurkami, spacerów i takich tam, co sobie wymyślałyśmy. W końcu wyjechałam i jestem dalej, ale najciekawsze, że dzięki wierszom jednak bliżej. Na emigracji mocniej odczuwam potrzebę bliskości ze słowami, odbiciami, które po sobie pozostawiają. Kiedyś wydawało mi się, że czytanie wierszy zawsze powinno być oderwane od autora, ale w końcu doszłam do wniosku, że znajomość z poetą ułatwia jednak ich zrozumienie. Sposób odbioru, który jest porozumieniem, dotyka krawędzi i daje pole do szerokiej interpretacji, powoduje, że wiersze, czasami osobiste i zszyte z czynności literackich, życia i filozofii, przynoszą ulgę. Jakiś czas temu przestałam szukać w nich tego istnienia. Czasami myślę o wierszach jak o codziennych notatkach zapisanych z pamięci, by nie wtopiły się w niezbyt ważne sprawy, ludzi, jakieś sytuacje. Wrócę jednak do „Reorientacji”, do jej barwnego i obrazowego stylu, wyrazistych wierszy i niezwykłego odczuwania poetki. Co w tych tekstach zmienia kierunek? A może ktoś? Wciąż szukam odpowiedzi...

Zatem rozpoczyna się lato. Niewinne i beztroskie, bo córki dla ojców, niezależnie od tego, ile mają lat, zawsze będą niewinnymi panienkami, które doskonale wiedzą, jak mrużyć oczy, by zagarnąć dla siebie miłość. Te osobiste motywy, zmagania, przeplatają się przez niemal większości wierszy, trudno im odmówić wolności. Napisane, by coś się z nich rozwinęło zostało wchłonięte. Chociaż w tym przypadku córcia wmawia nam, że dopiero się uczy. I zmienia kierunek, stereotypy, przyzwyczajenia, role, na jakie nas stać, gówno wiecie feministki – swoją drogąuwielbiam. I mam ochotę w tym miejscu krzyknąć: „No właśnie!”. Z miłości zasypiam i budzę się. Tak, to mój wybór. Dlatego lubimy nasze domowe zwierzęta, smak życia, puszystość dywanu.

Czy możemy rozwikłać czas, przekraczając granicę ironii? Znowu mam pociąg, ten rozkład pasuje mi ostatecznie, jak smak antykoncepcji w kanapkach w woreczkach śniadaniowych, niczego już nie zmienię4No nie, Ewo, w biegu niczego nie stworzysz. Oczywiście to rodzaj tłumaczenia się przed sobą, przed czytelnikami, ech różnice, śmiesznych do bólu brwi, ale dopiero dzisiaj. W życie bawimy się z dala od siebie, ale i tak jest zabawnie przynajmniej z lotu ptaka o czarnym poczuciu humoru5. Mowa o dopasowywaniu, splataniu zbiorowego doświadczenia, konfrontacjach z bezpiecznej odległości. Ewa i jej symbole obyczajowe, kłopotliwa tożsamość lublinianki, przestrzeń kulturowa i projekcje, którezestawione ze sobą, odbijają się od siebie i znowu zmieniają kierunki.

Rośnie nam dziecko i wspomina wiedźmy, smoki. Śledzi własne dzienniki i poświęca się pisaniu w długie weekendy, czegoś się nauczyła przez te trzydzieści lat. W trakcie lektury wynotowałam rozmaite sentencje, fakty, z których pewnie zrobię użytek, bo poetka daje mi mnóstwo możliwości. Przywraca energię, posuwa naprzód. Taki los czytelniczki. Odkrywam, że płodność stanowi punkt zapalny w niektórych wierszach. To nie może być bez znaczenia. Zastanawiam się, gdzie przebiega granica bólu, jakiegoś nieutulonego żalu paraliżującego istotną część poetyckiej wrażliwości w dobitnych słowach, obrazach. W mózgu jednych rosną grzyby zlepione ze spermy i komórek jajowych. Oprowadzane przez niańkę limfę po ciele paraliżują kręgowy rdzeń. Odtąd ich imiona wiszą na łańcuchu organicznych związków – co noc echa płaczu ostatnich ośmiu pokoleń6Śmierć znowu zbierze swoje żniwo, trudno nie mówić o tym, co Ewie sprawia frajdę, postanawiam że natalia będzie w moim wierszu pokutą żalem za grzechy sową minerwy chichotem historii ale ona zmienia scenariusz i mówi patrząc w wilgotną podłogę że za kanapą leżą moje majtki i sukienka...7.

Kocham te wiersze coraz mocniej i zastanawiam się, co może mnie jeszcze wprawić w ruch? Czytam, komentuję w głowie i powtarzam zaprojektowane na moją miarę myśli kobiet. W przypadku tej poezji narastające trudności w przeskakiwaniu z obrazu w obraz, z sytuacji w sytuację są regułą. Ewa wplata kosmetyczki, książki, pomarańczowe skórki, sąsiadów i „średnią” Europę. Tradycje, „od świąt do świąt”, matematyczną precyzję języka, fizykę, opinie na tematy szczególne i nieszczególne wypisane z ulotek i bajek dla dzieci. Poetyka tych wierszy nabiera rozpędu. Czy to rzeczywiście nadmiar życia? Obowiązków? Ewa niesie na plecach sieroty całego świata, płacze nad etyką, globalnym ociepleniem, obiega mnie dookoła i zdaje się, że o te ciągłe zmiany kierunków jej chodzi, o niepowtarzalność. A może stawia nas w ten sposób przed sobą i zwraca uwagę na plamkę wątrobową? Nie wiem, czy dźwiganie problemów z całego świata wychodzi Ewie na dobre, ale wierszom owszem.




do lustra


tylko tak napisz wiersz żeby
nie było w nim śmierci
tak napisz żeby mama
była dumna i powiedziała
ooo jak ładnie pasuje
do wieku urody warkocza i miseczki de
do czerwonego paska wlepionego nachalnie
we wszystkich świadectwach przeszłości
do szuflady w biurku zawsze uporządkowanej
do papierosów o których nikt nigdy
nie myślał na poważnie.

tak napisz żeby wnuki których przecież nie będzie nazywały wiersz karmą rodu
sagą przeznaczeniem genetycznym żywym mięsem
słowa, tak napisz żeby pan profesor onanizował się
składnią zdania to-moja-studentka-była, tak napisz
żeby jagna z chłopów okazała się przy tobie
wyrachowaną suką zosia kurtyzaną a oleńka
kochanką radziwiłła
8.



1 Borges, Jorge Luis. Ferrari, Osfaldo. W dialogu III. Tłumaczenie Aleksandra Łuń, Wydawnictwo Helion. Gliwice, str. 223.
2 Tamże, str. 211.
3 Frączek, Ewa. Reorientacje. K.I.T. Stowarzyszenie Żywych poetów, Brzeg 2017, str. 6.
4 Tamże, str. 15.
5 Tamże, str. 17.
6 Tamże, str. 24.
7 Tamże, str. 25.
8 Tamże. Str. 49

sobota, 24 września 2022

Wygłos




Ludzie opowiadają najróżniejsze historie – z życia, z wyobraźni, gdzieś tam zasłyszane. Ktoś ucieka z całym dobytkiem, upycha po szufladach skarpety, nawet nie otwiera oczu. Rozumie świat w prosty sposób. Nic mu nie utyka, nie ubywa. Obudziłam się rano i popatrzyłam na poduszkę obok. Byłam pewna siebie, jak zawsze. Bezpieczna, cała w skowronkach, chociaż za oknem deszcz i ziąb. Nie muszę się odzywać, przechodzić zimy po swojemu. No dobrze, ludzie, całe życie fajnie się przechodzi, kiedy pewność siebie odbija się w lustrach, w oczach, nie odstępuje na krok. Kiedy jednak nosisz w sobie jeszcze kogoś – innej postury, starszego, młodszego, takiego od pierwszego wejrzenia i na całe życie – wiesz, że umieranie przybierze inną formę i nie będzie tylko umieraniem z głodu. Czasami nawet całe to jestestwo wydaje się bezsensowne, a stworzenie czegoś osobnego wręcz niemożliwe, trudne, niesprzyjające. I, mimo że cały czas zapisuję, przepisuję, biegam z notatkami, to wciąż nie da się tego w warstwie semantycznej i pragmatycznej sensownie wyjaśnić. Ująć tak, by nikt nie cierpiał, nie rzygał z bólu do utraty tchu, nie brał pastylek na dobry sen, nie rozstrzygał dnia zanim się rozpoczął, od wewnątrz. I mówisz mi, że to normalne, jasne, prawdziwe, czułe. A ja odwracam się i myślę dalej o teraz, o kiedyś tam, o możliwościach czasu, kiedy mamy go pod dostatkiem. Co wiemy o utracie? Kawałków siebie, czegoś nadzwyczajnego, dni i nocy.

Ucieczka

Sama w sobie bywa czymś kapryśnym. Widzę tylko swój ból. Mówienie o nim jest jak zapuszczanie się w las, gubienie się i nierozpoznawanie miejsc. Pomyślałam, że będę pisała. Przechodziła z dnia w noc, z łóżka do łazienki, z garażu do pralni i odwrotnie. Teraz i tylko teraz. Żadnego planowania, wychodzenia przed siebie, przechodzenia przez myśl, w alfabet ciała, pierwszych spraw. Przejmująca żywotność, udawanie, że poruszamy się po tematach bezpiecznych, bez zawirowań. Niedawno przeczytałam książkę „Mysz Kościelna” Agaty Patralskiej Obarewicz i zaskoczyła mnie silnym uczuciem przywiązania. Nawet przeskakiwanie przez bajora, torfowiska, uciekanie wąskimi drogami, zalesionymi i trudnymi, nie są żadnym ratunkiem. Ból, który czujemy myśląc o utracie czy przywiązaniu, ból lędźwiowy i ten utrzymujący się blisko skroni, jest jakby wzmocnieniem. Sam przekaz staje się mocno istotny i można by pomyśleć, że druga osoba nie jest nam aż tak potrzebna, ale to nie będzie prawdą. Od wewnątrz czuję, że wyrzucam z siebie zdania, notuję, by właśnie ten strach przed utratą utulić, poczuć ulgę, wrzucić na luz. Zacząć prowadzić siebie w to lepsze jutro. Miałam taki zamiar, serio, poczuć przez chwilę wolność, wydrzeć z siebie drugą duszę, nie przypadać komuś do gustu na całego, ale w tych samych sprawach czuć podobnie. Spieszyć się, by spędzić ze sobą chwilkę, dzielić się obłędem, strachem, lekkimi grymasami. Uciekać przed pustką rąk. Znikąd nadziei.

„Wracam do siebie, do miejsca,
za którym tęskniliśmy niejednego dnia.”

Bytowanie, sięganie po siebie za każdym razem, kiedy siedzimy w domu. Bliskość. Przedostajemy się z pokoju do pokoju, ciągniemy się za sobą – bez zapalania światła, bez słów. A przecież jesteśmy przy zdrowych zmysłach. Święci pańscy! Można się od drugiego człowieka aż tak uzależnić? Nie marnować chwil na kace, zwroty akcji, chodzenia po krawędzi, góra-dół?

„Co porabiasz po drugiej stronie?
Jest druga strona?”

Siedzę tu sobie i mogę jedynie napisać, że nie wiem, czy potrafię wyjaśnić całe to ćmienie w głowie, pokonywanie mostów, dróg, zalanych dolin, schodzenie w dół, by zmęczyć się wystraczająco mocno, zapomnieć na kilka chwil o przestworzach, człowieku, z którym mogłabym mieszkać w szczerym polu. Wydaje ci się, że potrafisz nie spuszczać ze mnie wzroku, rąk i godzisz się na mnie całą, w okazałości tykającej. Chyba właśnie od tego się zaczęło, od przystawania o świcie i przyglądania mi się, jak śpię. Do tego wariactwa dochodzi nazwanie mnie „na śmierć i życie”. Powiedziałeś nieśmiertelność i myślę o snach, gdzie czas wbrew życiu jest inny w każdym momencie i pozwala widzieć nas pokonanych, niedorzecznych, opuszczonych, ale obdarowanych wspomnieniami, jakimś lekkim losem.

„A powiedz mi, Kochany,
który mógłby mi Ciebie zastąpić?
Żaden.
I tak mi nikt w to nie wierzy…”

Mówimy do siebie po staremu, kiedy zostaję sama jak palec i mam w sobie ten sam strach, smutek, jakiś koniec. Nic nie biorę na zdrowy rozum, bo przecież w tym wszystkim nie chodzi jedynie o utratę, a o przywiązanie, uzależnienie. Tracenie oddechu i wyraźny strach, że nie odzyskam już głosu, jasnej myśli i wielu innych rzeczy. Fikcji, z jaką podchodzę do ludzkich opowieści. Podszeptów o przytłaczających miejscach, które nasze brzemię wspólnych chwil, akcji, reakcji nie oddala nawet na minutę. Widzieliśmy się na własne oczy. Warto pamiętać o uśmiechu, o świętych pańskich i międzyczasie, w który wikłamy się kilometrami spojrzeń, czułości, rozdrapywanych ran, pytań, niedomówień. I nie ma żadnego końca.

„Ale muszę mieć dom.
Dom pełen naszych książek, zdjęć, kamieni.
Tylko dlaczego bez Ciebie?”

Ha! Te wszystkie wytyczne. Chciałabym, by fikcja była moją szansą, by przeganiała rozproszenie, oczywiste smutki, zależała tylko ode mnie. Była moim hałasem, moim odczuwaniem bez głosu twojego marudnego jęku, kiedy przekładasz strony, kartkujesz powieści i nie odkładasz ich na miejsce.

I prawdziwe poznawanie. Na nowo stwarzanie siebie. Puszczanie w głowie myśli, by skrócić dzień, wypisać się przed zbudowaniem czegoś nowego, równie wartościowego.

„Poczułam się przy niej bezpiecznie.
Nie potrafię opisać Ci tego uczucia,
ale podobny rodzaj spokoju
nabywałam przy Tobie.”

Spokój

Bez intelektualnej pustki, niejasności, zamyśleń, potoku łez. Czy to jest w ogóle możliwe? Nie pogrążać się w pozaracjonalnym smutku i tak zwyczajnie móc oddychać?

„O co chodzi w życiu?
W jeden worek wrzucone ludzkie losy,
czy jednak każdy ma coś innego do przerobienia?
Dlaczego tak wielu ludzi tylko jest?”

I dlatego żyję w wiecznej obawie. Nie potrafię słuchać gadek: zrelaksuj się, zapomnij, wybacz, nie spiesz się, wrócisz jeszcze do żywych, nie zniechęcaj się, cierpienie wyzwala. Chyba tego jeszcze nie zarejestrowałam na takim poziomie, by to wszystko właśnie tak pojmować. No dobrze, żyć własnym życiem, problemami, bez głowienia się, dokąd pójść i kogo ratować. To żadne miłosierdzie, kiedy i tak nie czuję się wolna. Strumień świadomości. Byłam pewna, że miłość to nie wszystko. Byłam skłonna uwierzyć w astrologię i ułożyłabym nawet kilka pasjansów, gdyby rzeczywiście dawały odpowiedź, ulgę, niezależność. Miłość do utraty tchu, uzależnienie, to ściskanie w dołku, kiedy czujesz w sobie cierpienie ukochanej osoby. Miłość nie do uwierzenia. Zagadkowa, nieuchwytna, kiedy rozpływa się w codzienności i jedynie pozostaje w pamięci, w ulotnym zapachu ubrań, we wspólnych rzeczach, których nie potrafię się pozbyć.

„A ja pomimo spełnienia w pracy,
bo książki oddychają za mnie,
nacierają sensem dzień,
no więc, pomimo tego spełniania,
nie wiem, jak zignorować tę pustkę,
jak ją obłaskawić?’’

Agata pozostawia przejrzysty obraz czytelnikowi. Całe to uzależnienie nie ma rozmiaru, można się jedynie z nim pogodzić, nie litować się nad sobą, ale dobrze spożytkować czas. Przed odejściem stworzyć coś dobrego, coś, co wyrosło z miłości, z uśmiechu, że wspólnego wyciągania rąk. Wydaje się, że tęsknota nie ma końca, ale może kiedyś stanie się echem. Cienkim i delikatnym wspomnieniem.


Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Mysz kościelna” Agaty Patralskiej Obarewicz





wtorek, 17 maja 2022

Zadawanie się z ludźmi





Myślę o wybaczaniu. Co wybaczacie łatwo? Komu i dlaczego? A może nie wybaczacie nigdy albo wybaczacie, ale pamiętacie? Jeżeli chodzi o mnie, wybaczam proste sprawy, ogólnie nie zaprzątam sobie głowy drobnymi uchybieniami bliskich i znajomych. Wybaczam nieświadomym, ale nie chcę mieć z nimi kontaktu, żadnych spraw i sprawek. Na zaczepki odpowiadam uśmiechem i z szacunkiem, ale nie pozwalam podchodzić zbyt blisko, nie mam już zaufania, nie podejmuję prób. Nie wybaczam głupim ludziom, trzymam się od nich z daleka.

Oczywiście bywa i tak, że utrzymywanie dystansu jest niemożliwe, kiedy pięć dni w tygodniu spędzasz czas z osobami, które nie przestrzegają reguł, dobrych obyczajów i przede wszystkim nie mają świadomości społecznej. Zdecydowanie twierdzę, że nie zostali właściwie wychowani. Możliwe, że rodzice tych dorosłych już ludzi nigdy nie zauważą, że ich dzieci nadużywają przemocy. Przecież chodzą, jedzą, kupują różne dobra i tylko przy okazji bez litości wywierają na innych nieprzyjemny wpływ. Nie kąpią się często, a przebywanie z nimi w jednym pomieszczeniu zbyt długo jest nienaturalnym wysiłkiem.

Jednak większości moich znajomych wybaczenie przychodzi z trudem. Kiedy zaczynamy rozmawiać o sprawach fundamentalnych – wybaczamy, ale nie zapominamy i unikamy ludzi, którzy zawiedli. Są tacy, którzy uważają, że z wiekiem łatwiej zrozumieć drugiego człowieka. Nie wiem… Widocznie jestem jeszcze bardzo młoda, mi nie przychodzi to łatwo, wręcz mam wrażenie, że w ogólnie nie przychodzi. Są takie sytuacje, kryminalne, kiedy lekarz zwleka z operacją i mały pacjent umiera. Tak, mama dziecka napisała, że nie jest jeszcze gotowa, by wybaczyć. Zbyt mocno wciśnięty w siebie żal trudniej uzewnętrznić i lekko oddychać. Czasami czeka się na przebaczenie, by pójść dalej, nie zarosnąć emocjami, które nie są ani przyjemne, ani zrozumiałe.

Trauma przyspiesza oddech. Cierpka w smaku. Łatwiej wybaczamy sobie, bo ile można znosić palący ogień? Klepię się po policzku i daję spokój z tym całym uwikłaniem w przewinienia. Zdecydowanie trudniej jest wybaczyć złą wolę komuś, dlatego kiedy bezpowrotnie mija jakaś relacja, która wydawała nam się prawdziwa, twarde lądowanie powoduje, że na nowe spotkania spoglądamy z przymrużeniem oka. Nie jestem wielkoduszna i chociaż jest mi przykro, kiedy znajomi opisują trudne sytuacje, które ciągnęły się w ich życiu latami i wybaczali, by móc zrobić następny krok, ja nie potrafiłabym zepchnąć tych wszystkich emocji ze skarpy. Czy wybaczanie musi kojarzyć się z przemocą? Zdecydowanie. I nie chodzi o to, by żyć w gniewie czy nienawiści, tylko że ktoś w jakiś sposób strzelił do nas i wciąż nie możemy się z tym pogodzić. Ja nie mogę. Znajomy napisał: „Wybaczanie dobrze idzie buddystom. Bez względu na to, co zrobisz bądź pokorny. To jest moim zdaniem klucz do określenia swojej postawy. Buddyści szanują postawę postrzeganą jako komfort osobisty. Gdy idziesz sobie drogą polną, podziwiasz świat, nagle potykasz się o kamień na drodze i wybijasz sobie ząb. Wybaczasz kamieniowi czy swojemu niezdarstwu?” I tak, wybaczam sobie, że zaufałam nieodpowiednim ludziom, jednak, kiedy nie mam wpływu na otoczenie, trudniej mi wyrazić zgodę na pewną niekompetencję osób i niestety okropnie mnie to rozpręża. Powoduje, że wchodzę zbyt ostro w zakręty, jestem zbyt nerwowa i nie czuję się z tym dobrze.

Zawsze przekonuję się na własnej skórze o ludzkich wilkach. Dlatego milczę, czasami wręcz udaję niekompetentną, źle poinformowaną i wtedy wewnątrz siebie czuję się bardzo dobrze. Żadnych efektownych intelektualnych wypieków, dzielenia się z ludźmi, którzy lubują się w literackich zakalcach. To doświadczenie, z dystansu, pozbawiło mnie złudzeń, że można się przyjaźnić bez niepotrzebnych emocji i zależności literackich. Gwałtowność. To ona zmienia nas w potwory. Oczywiście nie lubię rozmemłania i różnego rodzaju grupek wzajemnej adoracji. Eliminuję rzeczy nieważne, miałkie. Doskonalę się, skupiam na tym, co w tym momencie mnie zajmuje najbardziej. Dlatego najchętniej rozmawiam o fikcji. Fikcja bywa podobna do beznadziejnej realności, odczuwalna po chamsku i dająca nieźle w kość. Bywa również tworzona przez najróżniejsze osoby za pseudo-życiem, pseudo-szczęściem. Fikcja to różne salta, fikołki i przeskoki. Ludzkie zawierzenia i błędy. Zaświaty, wchodzące pod kołnierz biedronki, stonki, fikcyjne pająki. Białe maki, zielone oczy, rude loki. Botaniczna woda, alienacja i smak wyobraźni. Fikcja, moi drodzy, bywa warunkowa, kiedy szmal się nie zgadza, a ludzie w moich oczach walczą o coś. Fikcja przytłacza, fikcja znosi na margines, wypycha na klif, w głębię oceanu. Fikcja, to nie tylko zmyślenia, ale również jutro podszeptywane w wolnej chwili. Kwitną nam fikcje zielone, fuksjowe i fantastyczne.

Patrzę, jak napełniają szklanki, nie mają nic do powiedzenia i nie mam pewności czy rozmowy ze mną nie są szklistym odpływem w ich oczach. Zza stołów, wygodnych foteli nadal się uśmiechamy. Wędruję w miejsca o niewczasie. Słyszę: Bóg im wybaczy, choć właśnie ukradli mi bagaże, dżemy od mamy. Nie żałuję, że zapominam o troskach. Przelatują kółka dymu i rozpływają się w powietrzu. Opowiadają, że nie ma granic, ale kogo to obchodzi? Owce rozciągnięte na trawie naśladują miny turystów. Szkodniki błąkają się po opuszczonych norach. Nie musicie wszystkiego wiedzieć albo zakochać się na śmierć. Siadam w miejscach, gdzie można spotkać nosorożce. Najchętniej słuchają muzyki, którą dla nich komponuję. Mimo że są ciężkie, tańczą. Marszczą nosy, trzęsą się z zimna, bo na wyspie pogoda zamienia kwadranse w deszcz. Wtedy czuję, że mam w sobie świat. Jakąś zakaźną chorobę, wybaczenie.


Tłumaczę się z twoich wierszy, zdjęć,
jakby były wszystkim, co po sobie zostawiłeś.
Powtarzałeś, że jesteśmy nieistotni. Związani strachem,
walką na śmierć. Bardziej współcześnie,
powinnam przygotować wykres opadających krwinek.

Cybernetycznie podejść do kropek i kresek, kolorów.
Zanim ziemia zajmie wszystkie kwaśne jabłka.
Wyjaśnię przestrzeń pomiędzy enterami.
Spodziewałam się znaków, momentu rozpadu,
jakiejś niestabilności, jak w życiu.

Nie będzie już okazji do wyznań, kryzysu,
po którym bylibyśmy bardziej zamknięci.
Wcześniej ukąszenia, zadrapania zbliżały nas do siebie.
Pocieranie powiększa plamy.

Jedynie powietrze utrzymuje równowagę.
Wziąć kilka oddechów, głęboko.
Wczuć się w lekkość piosenki, którą nucą rybacy,
dodają sobie siły. Pokonują lęk przed spadaniem.

Od nich uczę się wolności. Być może nie czas na powroty,
chwyty, które puszczają. Utożsamiam się z tobą,
chociaż nie umrę na niestrawność. Otworzę szerzej drzwi,
nie jestem głodna.


Październik 2018

piątek, 14 stycznia 2022

Liryczni mężczyźni, spokój oceanu i dzika okolica







Do okna przywołały ją niespełnione marzenia. Dźwięk, którego nie potrafi nazwać, powtórzyć tak, abyś mógł rozpoznać autora. Powinna odstawić kawę i miód. Przenieść się na obrzeża miasta, gdzie wielu z was przenosi się na starość, albo kiedy ma dość trzaskania drzwiami. Ci, których zna, trochę piszą, śpiewają, jurorują. Noszą dredy i nie wiedzą ile ma osobowości. Właściwie to nie chce tam mieszkać, zbliżać się i oddalać, jakby ludzie odbijali się albo krążyli po zewnętrznej zaściankowych myśli. Cały czas coś pisała, pomiędzy różnymi pomysłami wychodziła i szła przed siebie, pod górę. Przechodnie szeptali na jej widok, a ona uśmiechała się, jakby jej wielkoduszność odmieniała żywioły.

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Przyjechałam do Nowej Rudy w lipcu 1988 roku. Jej mama miała czarne długie włosy. Nosiła proste spódnice i nieustępliwym głosem odczytywała regulamin kolonii. Apodyktyczność, z jaką zwracała się do mnie, sprawiała, że nie chciałam już tam być. Postanowiłam napisać list do domu, aby mnie natychmiast stamtąd zabrano. Zaciskałam pięści i puchłam do czerwoności, parskając co chwilę. Nie odpowiadałam na pytania, jakbym nie potrafiła sformułować najprostszego zdania. Dwa tygodnie. Dwa tygodnie z nadętą brunetką i jej córką. Oczywiście inne grupy miały uśmiechniętych wychowawców, którzy z entuzjazmem oprowadzali kolonistów po szkole. Dzieci zanosiły się od śmiechu, kipiały energią. My byłyśmy toporne i zamknięte w sobie. Ostatnie pod prysznicem, ostatnie na śniadaniu, ostatnie dla wszystkich. Jak na złość, dzieciaki zaczepiały mnie i dopytywały się, jak to jest mieszkać z dyrektorką kolonii i jej córką, co nas łączy i dlaczego wciąż chodzę z Lilką za rękę, nawet do toalety. W sumie niewiele ze sobą rozmawiałyśmy, ale w tym dusznym powietrzu było coś, co nas do siebie przyciągało. Jej opalona skóra, ukryte przed mamą papierosy i komiksy dla dorosłych. I fakt, że mogłyśmy ciut więcej od innych. List do rodziców ukryłam na dnie walizki. Właściwie to dwa tygodnie minęły nam na pieszych wycieczkach w góry, na wąchaniu świeżo ściętego drewna i zapisywaniu wierszyków na metalowej bramie szkoły. Wiedziałam, że będę tęsknić za jej twarzowym pieprzykiem i dojrzałym wyglądem. Pomyślałam, że nie było tak źle, i obiecałam Lilce: Za jakiś czas wrócę.

Właściwie to nic się nie wydarzyło. Odbywałyśmy narady przy herbacie i przez większość czasu gapiłyśmy się w okna budynku naprzeciwko, gdzie drzwi były zabite deskami. Snułyśmy zabawne opowieści, kto tam mieszkał, z kim spał, jak przeciągał się w oknie. Ile miał kotów, butów i książek. Nie, to nie były zabawne historie. Lilka chciała wywoływać duchy, ale zostawiłyśmy to na później. Później okazało się, że dom został sprzedany. Pisywałyśmy do siebie listy – kartki w linię spryskiwałam perfumami mamy. Po jakimś czasie napisała, że do opuszczonego domu wprowadziła się rodzina z piątką dzieci. Trzech chłopców i dwie dziewczynki. Kupowałyśmy pocztówki i słałyśmy do siebie wdzięczne słówka, jedwabiste uśmiechy. Z miesiąca na miesiąc coraz rzadziej. Miałyśmy dla siebie zrozumienie. W domu założono telefon, więc każdego ranka i dzwoniłam do Nowej Rudy pod numer 46 28, łączyła mnie Grażyna z międzymiastowej, którą poznałam na spływie kajakowym. Grażyna łączyła nas za darmo, więc przegadywałyśmy z Lilką zajęcia z historii i w pierwszej klasie liceum plastycznego musiałam zostać na drugi rok. Mniejsza o strapienia. Nie mogłam już tak często dzwonić do Nowej Rudy, rodzice postanowili rozluźnić moje poczucie przynależności do tej noworudzianki. ­

Kiedy wyjechała na studia do Wrocławia, przestała pisać. Poznałam Paddy’ego, Lilka Piotra. Wyjechałam do Belfastu, ona wróciła do Nowej Rudy. Miała odsłonić szerszy dramat małej społeczności. Napisać książkę, odpowiedzieć na wszystkie pytania z młodości. Wychodzić na ulicę i polować na tych, co dręczą koty. A ja cóż... Bez przerwy odpowiadałam na pytania, jak to jest mieszkać w Belfaście. To mi trochę przypominało moment kolonijny, ten, w którym przewracałam oczami, kiedy trzymałam Lilkę za rękę i modliłam się, by uciec z krzyżowego ognia pytań. Uciec od wścibskich przeszywających spojrzeń i domysłów.

Dlatego przenieśliśmy się do Republiki, żeby żyć w trochę zdrowszym świecie i – jak napisała Lilka w jednym z listów – by nie czuć się jak w celi. Żywopłot. Miękki, równo przycięty. Jeszcze zielony, ale bledszy, taki listopadowy. Co się zmieniło? Dostaję spam: Hiszpański w zasięgu ręki. Oczywiście nie mogą wiedzieć, że na angielskim siedzę pomiędzy Hiszpanem i Pakistańczykiem, że czasem utniemy sobie pogawędkę o początkach tutaj. O królu Carlosie, który już nie króluje, o tym, jak wypędził tysiące Hiszpanów na emigrację. A kto mnie wypędził? Wyjechałam z własnej woli. Dziwię się, oni się dziwią. Mark, Pakistańczyk, nie rozumie zamieszania w Polsce, bagna, haseł wznoszonych przez moich rodaków.

Tłumaczę, że Polska to duży kraj, że ludzie są różni, że większość jednak słucha disco polo, jak muzułmanie swojego rapu. Coś ich zniża, ciągnie do radykalnego myślenia, coś tępego w głowie. Mark dobrze zna historię Polski, jego brat studiował w Poznaniu. Nie możemy dłużej rozmawiać, bo obok siedzi obrażona na wszystko i wszystkich Polka, która głosowała na Kukiza. Warczy na mnie, że rozmawiam z brudasami, że zakłócam jej rytm. Nie mogę na nią patrzeć, jak zwisają jej tłuste strąki czarnych włosów, nerwowo stuka długopisem o blat stołu. Świdruje oczami ścianę gdzieś obok, nie patrzy w oczy ludziom. Wzdycha i mamrocze pod nosem, kiedy mówię, że Polacy na emigracji nie powinni głosować w wyborach parlamentarnych w Polsce, a raczej angażować się w działania kraju, w którym mieszkają, gdzie płacą podatki i odkładają składki na fundusz emerytalny. Jej twarz pęcznieje i rumieni się za każdym razem, kiedy z Markiem wybuchamy śmiechem. Przeszkadzają jej wegetarianie, zaręczeni chłopcy, zielony, wilgotny dzień. Mieszka tu od dziesięciu lat i nie ma znajomych Irlandczyków, uważa, że są niemili i aroganccy.

Dziwię się, bo spotykam się z niezwykłą życzliwością i przyjaźnią. Więc opowiadam o muzyce, wspólnym śpiewaniu. O sąsiedzie, który wymalował nasz płot, o zapachu drożdżowego ciasta w ramach rewanżu. O przyjemnościach, gdy wygrywamy mecz w rugby i świętujemy wspólnie Halloween. Wracam do domu. Na półce leżą kupony na wyścigi konne. Zaproszenie na aukcję dobroczynną. Urzędowe pisma do landlorda. Kilka zbutwiałych tomów poezji. Na ścianie wiszą reprodukcje Hoppera. Ogień migocze w stovie. Słyszę odgłos młynka do kawy, aromat, szum ekspresu. Doszukuję się w tym życiu cudowności, połączenia poglądów. Mówię językiem Yeatsa, językiem męża Konstancji Markiewicz. Niemniej cieszę się z tego spokoju, wolności i regularnych poranków. Brzęczenia drozdów, codziennego: How are you?

Wszystko jest piękne. Lilka została znaną pisarką, ja utalentowaną marudą. Pomrukuję na szalonych kierowców, wyzywam ich od jełopów. I wciąż wracam do noworudzkich dni. Małomiasteczkowego krajobrazu, sezonowych dekoracji. Pozbawiona przesądów, trzymam pędzle w słoikach po fasoli. Farby pod schodami, razem z woskami i terpentyną. Otóż przypomniałam sobie opowieści Paddy’ego o urodzinach w obrządku anglikańskim, ale może o tym innym razem. W bajce o zakazanych słowach, powiedzonkach i balladach.



Zamknięci



Woda. Nasiąkanie piasku i żwiru, od źródła.
Trwale wydziergane liście. Trawione przesądami.
Podobno istnieją święci, którzy w przemytych oczach
chorych dzieci - widzą. Różowe figurki z koroną
na głowie.

Krwawe sceny klasycznych filmów. Tunele. Przetarta skóra
na kolanach. Tylko dlatego, że uwierzyłaś w magiczną moc
bezksiężycowej nocy. Nucisz bezustannie skoczne melodie.
Mieszają się z wyciem psów, trzaskaniem drzwi, niezmiennością
odgłosów miasta. Jakby błękit wtarł się w ziemię. Spowił mgłą.
Zakpił z codziennych czynności.

Zwykłe historyjki albo te rozhuśtane, podobne do naszych dzieci.
Bawią się owocami głogu, grudkami gliny. Umorusani po kostki
zielonym mchem. Mówisz, że na skraju łąki wydeptane owcze ścieżki
rozjadą się w czasie deszczu.

Patrzę, jak cienie ze sobą walczą. Ocierają dusza o duszę.
I wymawiam imię pierwszego właściciela ziemi, rozcieram w palcach
pył. Unosi się mgła, opadają nieskomplikowane kryształki słów.
Jesteśmy sobą. W wyobraźni jeździmy na butach
po płyciźnie zmrożonego jeziora. Zanim zacznie kruszeć i pękać lód.
W głowie, w penetrującej ułudę wyobraźni.