piątek, 14 stycznia 2022

Liryczni mężczyźni, spokój oceanu i dzika okolica







Do okna przywołały ją niespełnione marzenia. Dźwięk, którego nie potrafi nazwać, powtórzyć tak, abyś mógł rozpoznać autora. Powinna odstawić kawę i miód. Przenieść się na obrzeża miasta, gdzie wielu z was przenosi się na starość, albo kiedy ma dość trzaskania drzwiami. Ci, których zna, trochę piszą, śpiewają, jurorują. Noszą dredy i nie wiedzą ile ma osobowości. Właściwie to nie chce tam mieszkać, zbliżać się i oddalać, jakby ludzie odbijali się albo krążyli po zewnętrznej zaściankowych myśli. Cały czas coś pisała, pomiędzy różnymi pomysłami wychodziła i szła przed siebie, pod górę. Przechodnie szeptali na jej widok, a ona uśmiechała się, jakby jej wielkoduszność odmieniała żywioły.

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Przyjechałam do Nowej Rudy w lipcu 1988 roku. Jej mama miała czarne długie włosy. Nosiła proste spódnice i nieustępliwym głosem odczytywała regulamin kolonii. Apodyktyczność, z jaką zwracała się do mnie, sprawiała, że nie chciałam już tam być. Postanowiłam napisać list do domu, aby mnie natychmiast stamtąd zabrano. Zaciskałam pięści i puchłam do czerwoności, parskając co chwilę. Nie odpowiadałam na pytania, jakbym nie potrafiła sformułować najprostszego zdania. Dwa tygodnie. Dwa tygodnie z nadętą brunetką i jej córką. Oczywiście inne grupy miały uśmiechniętych wychowawców, którzy z entuzjazmem oprowadzali kolonistów po szkole. Dzieci zanosiły się od śmiechu, kipiały energią. My byłyśmy toporne i zamknięte w sobie. Ostatnie pod prysznicem, ostatnie na śniadaniu, ostatnie dla wszystkich. Jak na złość, dzieciaki zaczepiały mnie i dopytywały się, jak to jest mieszkać z dyrektorką kolonii i jej córką, co nas łączy i dlaczego wciąż chodzę z Lilką za rękę, nawet do toalety. W sumie niewiele ze sobą rozmawiałyśmy, ale w tym dusznym powietrzu było coś, co nas do siebie przyciągało. Jej opalona skóra, ukryte przed mamą papierosy i komiksy dla dorosłych. I fakt, że mogłyśmy ciut więcej od innych. List do rodziców ukryłam na dnie walizki. Właściwie to dwa tygodnie minęły nam na pieszych wycieczkach w góry, na wąchaniu świeżo ściętego drewna i zapisywaniu wierszyków na metalowej bramie szkoły. Wiedziałam, że będę tęsknić za jej twarzowym pieprzykiem i dojrzałym wyglądem. Pomyślałam, że nie było tak źle, i obiecałam Lilce: Za jakiś czas wrócę.

Właściwie to nic się nie wydarzyło. Odbywałyśmy narady przy herbacie i przez większość czasu gapiłyśmy się w okna budynku naprzeciwko, gdzie drzwi były zabite deskami. Snułyśmy zabawne opowieści, kto tam mieszkał, z kim spał, jak przeciągał się w oknie. Ile miał kotów, butów i książek. Nie, to nie były zabawne historie. Lilka chciała wywoływać duchy, ale zostawiłyśmy to na później. Później okazało się, że dom został sprzedany. Pisywałyśmy do siebie listy – kartki w linię spryskiwałam perfumami mamy. Po jakimś czasie napisała, że do opuszczonego domu wprowadziła się rodzina z piątką dzieci. Trzech chłopców i dwie dziewczynki. Kupowałyśmy pocztówki i słałyśmy do siebie wdzięczne słówka, jedwabiste uśmiechy. Z miesiąca na miesiąc coraz rzadziej. Miałyśmy dla siebie zrozumienie. W domu założono telefon, więc każdego ranka i dzwoniłam do Nowej Rudy pod numer 46 28, łączyła mnie Grażyna z międzymiastowej, którą poznałam na spływie kajakowym. Grażyna łączyła nas za darmo, więc przegadywałyśmy z Lilką zajęcia z historii i w pierwszej klasie liceum plastycznego musiałam zostać na drugi rok. Mniejsza o strapienia. Nie mogłam już tak często dzwonić do Nowej Rudy, rodzice postanowili rozluźnić moje poczucie przynależności do tej noworudzianki. ­

Kiedy wyjechała na studia do Wrocławia, przestała pisać. Poznałam Paddy’ego, Lilka Piotra. Wyjechałam do Belfastu, ona wróciła do Nowej Rudy. Miała odsłonić szerszy dramat małej społeczności. Napisać książkę, odpowiedzieć na wszystkie pytania z młodości. Wychodzić na ulicę i polować na tych, co dręczą koty. A ja cóż... Bez przerwy odpowiadałam na pytania, jak to jest mieszkać w Belfaście. To mi trochę przypominało moment kolonijny, ten, w którym przewracałam oczami, kiedy trzymałam Lilkę za rękę i modliłam się, by uciec z krzyżowego ognia pytań. Uciec od wścibskich przeszywających spojrzeń i domysłów.

Dlatego przenieśliśmy się do Republiki, żeby żyć w trochę zdrowszym świecie i – jak napisała Lilka w jednym z listów – by nie czuć się jak w celi. Żywopłot. Miękki, równo przycięty. Jeszcze zielony, ale bledszy, taki listopadowy. Co się zmieniło? Dostaję spam: Hiszpański w zasięgu ręki. Oczywiście nie mogą wiedzieć, że na angielskim siedzę pomiędzy Hiszpanem i Pakistańczykiem, że czasem utniemy sobie pogawędkę o początkach tutaj. O królu Carlosie, który już nie króluje, o tym, jak wypędził tysiące Hiszpanów na emigrację. A kto mnie wypędził? Wyjechałam z własnej woli. Dziwię się, oni się dziwią. Mark, Pakistańczyk, nie rozumie zamieszania w Polsce, bagna, haseł wznoszonych przez moich rodaków.

Tłumaczę, że Polska to duży kraj, że ludzie są różni, że większość jednak słucha disco polo, jak muzułmanie swojego rapu. Coś ich zniża, ciągnie do radykalnego myślenia, coś tępego w głowie. Mark dobrze zna historię Polski, jego brat studiował w Poznaniu. Nie możemy dłużej rozmawiać, bo obok siedzi obrażona na wszystko i wszystkich Polka, która głosowała na Kukiza. Warczy na mnie, że rozmawiam z brudasami, że zakłócam jej rytm. Nie mogę na nią patrzeć, jak zwisają jej tłuste strąki czarnych włosów, nerwowo stuka długopisem o blat stołu. Świdruje oczami ścianę gdzieś obok, nie patrzy w oczy ludziom. Wzdycha i mamrocze pod nosem, kiedy mówię, że Polacy na emigracji nie powinni głosować w wyborach parlamentarnych w Polsce, a raczej angażować się w działania kraju, w którym mieszkają, gdzie płacą podatki i odkładają składki na fundusz emerytalny. Jej twarz pęcznieje i rumieni się za każdym razem, kiedy z Markiem wybuchamy śmiechem. Przeszkadzają jej wegetarianie, zaręczeni chłopcy, zielony, wilgotny dzień. Mieszka tu od dziesięciu lat i nie ma znajomych Irlandczyków, uważa, że są niemili i aroganccy.

Dziwię się, bo spotykam się z niezwykłą życzliwością i przyjaźnią. Więc opowiadam o muzyce, wspólnym śpiewaniu. O sąsiedzie, który wymalował nasz płot, o zapachu drożdżowego ciasta w ramach rewanżu. O przyjemnościach, gdy wygrywamy mecz w rugby i świętujemy wspólnie Halloween. Wracam do domu. Na półce leżą kupony na wyścigi konne. Zaproszenie na aukcję dobroczynną. Urzędowe pisma do landlorda. Kilka zbutwiałych tomów poezji. Na ścianie wiszą reprodukcje Hoppera. Ogień migocze w stovie. Słyszę odgłos młynka do kawy, aromat, szum ekspresu. Doszukuję się w tym życiu cudowności, połączenia poglądów. Mówię językiem Yeatsa, językiem męża Konstancji Markiewicz. Niemniej cieszę się z tego spokoju, wolności i regularnych poranków. Brzęczenia drozdów, codziennego: How are you?

Wszystko jest piękne. Lilka została znaną pisarką, ja utalentowaną marudą. Pomrukuję na szalonych kierowców, wyzywam ich od jełopów. I wciąż wracam do noworudzkich dni. Małomiasteczkowego krajobrazu, sezonowych dekoracji. Pozbawiona przesądów, trzymam pędzle w słoikach po fasoli. Farby pod schodami, razem z woskami i terpentyną. Otóż przypomniałam sobie opowieści Paddy’ego o urodzinach w obrządku anglikańskim, ale może o tym innym razem. W bajce o zakazanych słowach, powiedzonkach i balladach.



Zamknięci



Woda. Nasiąkanie piasku i żwiru, od źródła.
Trwale wydziergane liście. Trawione przesądami.
Podobno istnieją święci, którzy w przemytych oczach
chorych dzieci - widzą. Różowe figurki z koroną
na głowie.

Krwawe sceny klasycznych filmów. Tunele. Przetarta skóra
na kolanach. Tylko dlatego, że uwierzyłaś w magiczną moc
bezksiężycowej nocy. Nucisz bezustannie skoczne melodie.
Mieszają się z wyciem psów, trzaskaniem drzwi, niezmiennością
odgłosów miasta. Jakby błękit wtarł się w ziemię. Spowił mgłą.
Zakpił z codziennych czynności.

Zwykłe historyjki albo te rozhuśtane, podobne do naszych dzieci.
Bawią się owocami głogu, grudkami gliny. Umorusani po kostki
zielonym mchem. Mówisz, że na skraju łąki wydeptane owcze ścieżki
rozjadą się w czasie deszczu.

Patrzę, jak cienie ze sobą walczą. Ocierają dusza o duszę.
I wymawiam imię pierwszego właściciela ziemi, rozcieram w palcach
pył. Unosi się mgła, opadają nieskomplikowane kryształki słów.
Jesteśmy sobą. W wyobraźni jeździmy na butach
po płyciźnie zmrożonego jeziora. Zanim zacznie kruszeć i pękać lód.
W głowie, w penetrującej ułudę wyobraźni.