czwartek, 27 października 2022

Alegoria organiczna

 







...wolałbym być kimlkowiek innym, ale gdybym był kimkolwiek innym, to wolałbym tym kimkolwiek innym nie być, prawda? Wszyscy są, niestety, jakimś „ja” albo uważają się za jakieś „ja”, na jedno wychodzi. Ale co to za „ja” – tego nie wiemy.

(Jorges Luis Borges)1


Próbuję zamknąć oczy i nie widzieć. Nie czuć nadchodzących chwil. Nie wyobrażać sobie lęku. Czujęjak wnika w palce, w podniebienie, to wystarczy. Myśli przesiąkają zawartością wchłanianą z książek czytanych nad owsiank, nie wiem nawet, czy jest sens wspominać o gastryce. Ale nie mogę się jej oprzeć, nie mogę przestać. Ból, który nie ma żadnych zalet, zwyczajnie zatopiony w płynie ustrojowym. Smutek i cienie. Ogrom wyobraźni, która przenosi się w czasie. Szarpie i wydaje z siebie straszne dźwięki, targa znaczeniami, rozbudowuje obraz klęski. Nie znoszę tragizmu. Nie oswajam się z próżnią i z tym, co nie poddaje się zapomnieniu. Ze wszystkim, co dociera z zewnątrz. Powolne narastanie bitów. Chłód mgły. Słowa nie mają znaczenia, kiedy wokół rozgrywa się spór o władzę. Brnę w bierność, w samotność, w rozpad. To odkładanie przeżyć na później, przechodzenie z kropli w kroplę. Obserwuję niedołęstwo władzy. Cała ta zgroza i lęk. I próbuję sobie wyjaśnić to ekspresyjne straszenie zagładą czymś z kosmosu, naturą, której nadajemy rysami szlachetną śmierć. Wycieram się wzrokiem z oceanem, sztormami nazwanymi imionami kobiet i mężczyzn. Jakbyśmy świetnie się znali, dlatego muszą podrzynać mi gardło akurat wtedy, kiedy spieszę się na autobus miejski, by dostać się na uczelnię. By tam przez moment poczuć się ważną, najjaśniejszą i wolną. Daję im wszystkim radę, nie tracę rozumu, to tylko sentymentalne pierdoleto, całkiem dobrze przyswojone i wymyślone słowo. Nie wiem w zasadzie, dlaczego tych wszystkich kanalii nie mogę nazywać złymi słowami, jakby były zarezerwowane tylko dla literatów, którzy mogą bezkarnie w książkach nadawać realizm poszczególnym scenom. Czy to ma sens? Wtedy mąż mówi: Ciszej, ciszej!”. I zastanawiam się nad moralnościączy w niej pozostać, być niewolnicą ładnych, okrągłych słów, czy walić w oczy nieokrzesanych, okrutnych, rasistowskich typów. Słyszę od czasu do czasu, że humanizm jest nadzieją dla tego świata. Serio? Boże uchowaj. Nie mam w takim razie żadnej wiedzy o humanizmie. Chociaż wiele razy myślałam o sobie i obowiązku w ramach przypominania o życiu i wartości, jaką jest.

Niestety nie mam wystarczającego poczucia humoru z domieszką cynizmu, jedynie nadnaturalny sarkazm, który produkuję i propaguję bez wzbudzania ogólnego zainteresowania. Dlatego ogłupiam się sztuką, upajam wręcz. Od czasu do czasu mam ochotę porozmawiać z kimś o istocie rzeczy, inspiracjach, dyrdymałach. By się rozchmurzyć. I tutaj próbuję uporządkować jakoś własny chaos. Przypomniałam sobie odpowiedź Borgesa, kiedy Ferrari zapytał go:


– Zwykle mówi pan także o czymś uporządkowanym albo kosmicznym, przeciwstawiając to chaosowi.
– No cóż, oczywiście, przecież kosmos to ład, a chaos jest jego przeciwieństwem, Przy okazji, ja nie wiem, czy mówiliśmy o słowie „kosmetyka”, które pochodzi od „kosmosu” i oznacza mały ład, mały kosmos, który każdy narzuca swojej twarzy. Rdzeń jest ten sam, a więc ja na przykład jestem raczej chaotyczny, bo nie używam kosmetyków, prawda?2


I tak dochodzę do miejsca, w które chcę powrócić. Uporządkować i ustanowić w sobie, jako pewien rodzaj odrębności. Oczywiście pragnę trafnie nazywać toco czuję. Zmieniać wizje w obszary, nienazwane w nazwane, aby być dobrze zrozumiana. Chociaż nie zależy mi na tym aż tak mocno. Dlatego nie będę się już odwoływała do rozstrzygnięć z literatury, bo mogłabym jedynie napełnić wiersze wizjami innych, a przecież są to moje własne idee.

Gówno wiecie feministki3.

Im więcej czytam wierszy, tym mniej wiem o poezji. Dlatego długo nosiłam w sobie wiersze Ewy Frączek. Czekałam, aż coś z nich we mnie wyrośnie. W końcu poczułam je dość wyraźnie, ale zajęły mnie inne sprawy. W tle codziennych zajęć przypominałam sobie jednak śmierć albo Lublin, morską drogę do Indii. Nagle zastanawiałam się, w co mam się ubrać do trumny. Dodatkowo z pamięci wygrzebywałam choroby, ślimaki i twarz Ewy. Pomyślałam, że już czas o tych wierszach porozmawiać i dać sobie być może szansę na wytłumaczenie wszystkiego od nowa. Tak. Znamy się z Ewą od dawna, ale nigdy nie udało nam się porozmawiać na serio. Zawsze ciągnęło mnie do jej jajecznicy z kurkami, spacerów i takich tam, co sobie wymyślałyśmy. W końcu wyjechałam i jestem dalej, ale najciekawsze, że dzięki wierszom jednak bliżej. Na emigracji mocniej odczuwam potrzebę bliskości ze słowami, odbiciami, które po sobie pozostawiają. Kiedyś wydawało mi się, że czytanie wierszy zawsze powinno być oderwane od autora, ale w końcu doszłam do wniosku, że znajomość z poetą ułatwia jednak ich zrozumienie. Sposób odbioru, który jest porozumieniem, dotyka krawędzi i daje pole do szerokiej interpretacji, powoduje, że wiersze, czasami osobiste i zszyte z czynności literackich, życia i filozofii, przynoszą ulgę. Jakiś czas temu przestałam szukać w nich tego istnienia. Czasami myślę o wierszach jak o codziennych notatkach zapisanych z pamięci, by nie wtopiły się w niezbyt ważne sprawy, ludzi, jakieś sytuacje. Wrócę jednak do „Reorientacji”, do jej barwnego i obrazowego stylu, wyrazistych wierszy i niezwykłego odczuwania poetki. Co w tych tekstach zmienia kierunek? A może ktoś? Wciąż szukam odpowiedzi...

Zatem rozpoczyna się lato. Niewinne i beztroskie, bo córki dla ojców, niezależnie od tego, ile mają lat, zawsze będą niewinnymi panienkami, które doskonale wiedzą, jak mrużyć oczy, by zagarnąć dla siebie miłość. Te osobiste motywy, zmagania, przeplatają się przez niemal większości wierszy, trudno im odmówić wolności. Napisane, by coś się z nich rozwinęło zostało wchłonięte. Chociaż w tym przypadku córcia wmawia nam, że dopiero się uczy. I zmienia kierunek, stereotypy, przyzwyczajenia, role, na jakie nas stać, gówno wiecie feministki – swoją drogąuwielbiam. I mam ochotę w tym miejscu krzyknąć: „No właśnie!”. Z miłości zasypiam i budzę się. Tak, to mój wybór. Dlatego lubimy nasze domowe zwierzęta, smak życia, puszystość dywanu.

Czy możemy rozwikłać czas, przekraczając granicę ironii? Znowu mam pociąg, ten rozkład pasuje mi ostatecznie, jak smak antykoncepcji w kanapkach w woreczkach śniadaniowych, niczego już nie zmienię4No nie, Ewo, w biegu niczego nie stworzysz. Oczywiście to rodzaj tłumaczenia się przed sobą, przed czytelnikami, ech różnice, śmiesznych do bólu brwi, ale dopiero dzisiaj. W życie bawimy się z dala od siebie, ale i tak jest zabawnie przynajmniej z lotu ptaka o czarnym poczuciu humoru5. Mowa o dopasowywaniu, splataniu zbiorowego doświadczenia, konfrontacjach z bezpiecznej odległości. Ewa i jej symbole obyczajowe, kłopotliwa tożsamość lublinianki, przestrzeń kulturowa i projekcje, którezestawione ze sobą, odbijają się od siebie i znowu zmieniają kierunki.

Rośnie nam dziecko i wspomina wiedźmy, smoki. Śledzi własne dzienniki i poświęca się pisaniu w długie weekendy, czegoś się nauczyła przez te trzydzieści lat. W trakcie lektury wynotowałam rozmaite sentencje, fakty, z których pewnie zrobię użytek, bo poetka daje mi mnóstwo możliwości. Przywraca energię, posuwa naprzód. Taki los czytelniczki. Odkrywam, że płodność stanowi punkt zapalny w niektórych wierszach. To nie może być bez znaczenia. Zastanawiam się, gdzie przebiega granica bólu, jakiegoś nieutulonego żalu paraliżującego istotną część poetyckiej wrażliwości w dobitnych słowach, obrazach. W mózgu jednych rosną grzyby zlepione ze spermy i komórek jajowych. Oprowadzane przez niańkę limfę po ciele paraliżują kręgowy rdzeń. Odtąd ich imiona wiszą na łańcuchu organicznych związków – co noc echa płaczu ostatnich ośmiu pokoleń6Śmierć znowu zbierze swoje żniwo, trudno nie mówić o tym, co Ewie sprawia frajdę, postanawiam że natalia będzie w moim wierszu pokutą żalem za grzechy sową minerwy chichotem historii ale ona zmienia scenariusz i mówi patrząc w wilgotną podłogę że za kanapą leżą moje majtki i sukienka...7.

Kocham te wiersze coraz mocniej i zastanawiam się, co może mnie jeszcze wprawić w ruch? Czytam, komentuję w głowie i powtarzam zaprojektowane na moją miarę myśli kobiet. W przypadku tej poezji narastające trudności w przeskakiwaniu z obrazu w obraz, z sytuacji w sytuację są regułą. Ewa wplata kosmetyczki, książki, pomarańczowe skórki, sąsiadów i „średnią” Europę. Tradycje, „od świąt do świąt”, matematyczną precyzję języka, fizykę, opinie na tematy szczególne i nieszczególne wypisane z ulotek i bajek dla dzieci. Poetyka tych wierszy nabiera rozpędu. Czy to rzeczywiście nadmiar życia? Obowiązków? Ewa niesie na plecach sieroty całego świata, płacze nad etyką, globalnym ociepleniem, obiega mnie dookoła i zdaje się, że o te ciągłe zmiany kierunków jej chodzi, o niepowtarzalność. A może stawia nas w ten sposób przed sobą i zwraca uwagę na plamkę wątrobową? Nie wiem, czy dźwiganie problemów z całego świata wychodzi Ewie na dobre, ale wierszom owszem.




do lustra


tylko tak napisz wiersz żeby
nie było w nim śmierci
tak napisz żeby mama
była dumna i powiedziała
ooo jak ładnie pasuje
do wieku urody warkocza i miseczki de
do czerwonego paska wlepionego nachalnie
we wszystkich świadectwach przeszłości
do szuflady w biurku zawsze uporządkowanej
do papierosów o których nikt nigdy
nie myślał na poważnie.

tak napisz żeby wnuki których przecież nie będzie nazywały wiersz karmą rodu
sagą przeznaczeniem genetycznym żywym mięsem
słowa, tak napisz żeby pan profesor onanizował się
składnią zdania to-moja-studentka-była, tak napisz
żeby jagna z chłopów okazała się przy tobie
wyrachowaną suką zosia kurtyzaną a oleńka
kochanką radziwiłła
8.



1 Borges, Jorge Luis. Ferrari, Osfaldo. W dialogu III. Tłumaczenie Aleksandra Łuń, Wydawnictwo Helion. Gliwice, str. 223.
2 Tamże, str. 211.
3 Frączek, Ewa. Reorientacje. K.I.T. Stowarzyszenie Żywych poetów, Brzeg 2017, str. 6.
4 Tamże, str. 15.
5 Tamże, str. 17.
6 Tamże, str. 24.
7 Tamże, str. 25.
8 Tamże. Str. 49

sobota, 24 września 2022

Wygłos




Ludzie opowiadają najróżniejsze historie – z życia, z wyobraźni, gdzieś tam zasłyszane. Ktoś ucieka z całym dobytkiem, upycha po szufladach skarpety, nawet nie otwiera oczu. Rozumie świat w prosty sposób. Nic mu nie utyka, nie ubywa. Obudziłam się rano i popatrzyłam na poduszkę obok. Byłam pewna siebie, jak zawsze. Bezpieczna, cała w skowronkach, chociaż za oknem deszcz i ziąb. Nie muszę się odzywać, przechodzić zimy po swojemu. No dobrze, ludzie, całe życie fajnie się przechodzi, kiedy pewność siebie odbija się w lustrach, w oczach, nie odstępuje na krok. Kiedy jednak nosisz w sobie jeszcze kogoś – innej postury, starszego, młodszego, takiego od pierwszego wejrzenia i na całe życie – wiesz, że umieranie przybierze inną formę i nie będzie tylko umieraniem z głodu. Czasami nawet całe to jestestwo wydaje się bezsensowne, a stworzenie czegoś osobnego wręcz niemożliwe, trudne, niesprzyjające. I, mimo że cały czas zapisuję, przepisuję, biegam z notatkami, to wciąż nie da się tego w warstwie semantycznej i pragmatycznej sensownie wyjaśnić. Ująć tak, by nikt nie cierpiał, nie rzygał z bólu do utraty tchu, nie brał pastylek na dobry sen, nie rozstrzygał dnia zanim się rozpoczął, od wewnątrz. I mówisz mi, że to normalne, jasne, prawdziwe, czułe. A ja odwracam się i myślę dalej o teraz, o kiedyś tam, o możliwościach czasu, kiedy mamy go pod dostatkiem. Co wiemy o utracie? Kawałków siebie, czegoś nadzwyczajnego, dni i nocy.

Ucieczka

Sama w sobie bywa czymś kapryśnym. Widzę tylko swój ból. Mówienie o nim jest jak zapuszczanie się w las, gubienie się i nierozpoznawanie miejsc. Pomyślałam, że będę pisała. Przechodziła z dnia w noc, z łóżka do łazienki, z garażu do pralni i odwrotnie. Teraz i tylko teraz. Żadnego planowania, wychodzenia przed siebie, przechodzenia przez myśl, w alfabet ciała, pierwszych spraw. Przejmująca żywotność, udawanie, że poruszamy się po tematach bezpiecznych, bez zawirowań. Niedawno przeczytałam książkę „Mysz Kościelna” Agaty Patralskiej Obarewicz i zaskoczyła mnie silnym uczuciem przywiązania. Nawet przeskakiwanie przez bajora, torfowiska, uciekanie wąskimi drogami, zalesionymi i trudnymi, nie są żadnym ratunkiem. Ból, który czujemy myśląc o utracie czy przywiązaniu, ból lędźwiowy i ten utrzymujący się blisko skroni, jest jakby wzmocnieniem. Sam przekaz staje się mocno istotny i można by pomyśleć, że druga osoba nie jest nam aż tak potrzebna, ale to nie będzie prawdą. Od wewnątrz czuję, że wyrzucam z siebie zdania, notuję, by właśnie ten strach przed utratą utulić, poczuć ulgę, wrzucić na luz. Zacząć prowadzić siebie w to lepsze jutro. Miałam taki zamiar, serio, poczuć przez chwilę wolność, wydrzeć z siebie drugą duszę, nie przypadać komuś do gustu na całego, ale w tych samych sprawach czuć podobnie. Spieszyć się, by spędzić ze sobą chwilkę, dzielić się obłędem, strachem, lekkimi grymasami. Uciekać przed pustką rąk. Znikąd nadziei.

„Wracam do siebie, do miejsca,
za którym tęskniliśmy niejednego dnia.”

Bytowanie, sięganie po siebie za każdym razem, kiedy siedzimy w domu. Bliskość. Przedostajemy się z pokoju do pokoju, ciągniemy się za sobą – bez zapalania światła, bez słów. A przecież jesteśmy przy zdrowych zmysłach. Święci pańscy! Można się od drugiego człowieka aż tak uzależnić? Nie marnować chwil na kace, zwroty akcji, chodzenia po krawędzi, góra-dół?

„Co porabiasz po drugiej stronie?
Jest druga strona?”

Siedzę tu sobie i mogę jedynie napisać, że nie wiem, czy potrafię wyjaśnić całe to ćmienie w głowie, pokonywanie mostów, dróg, zalanych dolin, schodzenie w dół, by zmęczyć się wystraczająco mocno, zapomnieć na kilka chwil o przestworzach, człowieku, z którym mogłabym mieszkać w szczerym polu. Wydaje ci się, że potrafisz nie spuszczać ze mnie wzroku, rąk i godzisz się na mnie całą, w okazałości tykającej. Chyba właśnie od tego się zaczęło, od przystawania o świcie i przyglądania mi się, jak śpię. Do tego wariactwa dochodzi nazwanie mnie „na śmierć i życie”. Powiedziałeś nieśmiertelność i myślę o snach, gdzie czas wbrew życiu jest inny w każdym momencie i pozwala widzieć nas pokonanych, niedorzecznych, opuszczonych, ale obdarowanych wspomnieniami, jakimś lekkim losem.

„A powiedz mi, Kochany,
który mógłby mi Ciebie zastąpić?
Żaden.
I tak mi nikt w to nie wierzy…”

Mówimy do siebie po staremu, kiedy zostaję sama jak palec i mam w sobie ten sam strach, smutek, jakiś koniec. Nic nie biorę na zdrowy rozum, bo przecież w tym wszystkim nie chodzi jedynie o utratę, a o przywiązanie, uzależnienie. Tracenie oddechu i wyraźny strach, że nie odzyskam już głosu, jasnej myśli i wielu innych rzeczy. Fikcji, z jaką podchodzę do ludzkich opowieści. Podszeptów o przytłaczających miejscach, które nasze brzemię wspólnych chwil, akcji, reakcji nie oddala nawet na minutę. Widzieliśmy się na własne oczy. Warto pamiętać o uśmiechu, o świętych pańskich i międzyczasie, w który wikłamy się kilometrami spojrzeń, czułości, rozdrapywanych ran, pytań, niedomówień. I nie ma żadnego końca.

„Ale muszę mieć dom.
Dom pełen naszych książek, zdjęć, kamieni.
Tylko dlaczego bez Ciebie?”

Ha! Te wszystkie wytyczne. Chciałabym, by fikcja była moją szansą, by przeganiała rozproszenie, oczywiste smutki, zależała tylko ode mnie. Była moim hałasem, moim odczuwaniem bez głosu twojego marudnego jęku, kiedy przekładasz strony, kartkujesz powieści i nie odkładasz ich na miejsce.

I prawdziwe poznawanie. Na nowo stwarzanie siebie. Puszczanie w głowie myśli, by skrócić dzień, wypisać się przed zbudowaniem czegoś nowego, równie wartościowego.

„Poczułam się przy niej bezpiecznie.
Nie potrafię opisać Ci tego uczucia,
ale podobny rodzaj spokoju
nabywałam przy Tobie.”

Spokój

Bez intelektualnej pustki, niejasności, zamyśleń, potoku łez. Czy to jest w ogóle możliwe? Nie pogrążać się w pozaracjonalnym smutku i tak zwyczajnie móc oddychać?

„O co chodzi w życiu?
W jeden worek wrzucone ludzkie losy,
czy jednak każdy ma coś innego do przerobienia?
Dlaczego tak wielu ludzi tylko jest?”

I dlatego żyję w wiecznej obawie. Nie potrafię słuchać gadek: zrelaksuj się, zapomnij, wybacz, nie spiesz się, wrócisz jeszcze do żywych, nie zniechęcaj się, cierpienie wyzwala. Chyba tego jeszcze nie zarejestrowałam na takim poziomie, by to wszystko właśnie tak pojmować. No dobrze, żyć własnym życiem, problemami, bez głowienia się, dokąd pójść i kogo ratować. To żadne miłosierdzie, kiedy i tak nie czuję się wolna. Strumień świadomości. Byłam pewna, że miłość to nie wszystko. Byłam skłonna uwierzyć w astrologię i ułożyłabym nawet kilka pasjansów, gdyby rzeczywiście dawały odpowiedź, ulgę, niezależność. Miłość do utraty tchu, uzależnienie, to ściskanie w dołku, kiedy czujesz w sobie cierpienie ukochanej osoby. Miłość nie do uwierzenia. Zagadkowa, nieuchwytna, kiedy rozpływa się w codzienności i jedynie pozostaje w pamięci, w ulotnym zapachu ubrań, we wspólnych rzeczach, których nie potrafię się pozbyć.

„A ja pomimo spełnienia w pracy,
bo książki oddychają za mnie,
nacierają sensem dzień,
no więc, pomimo tego spełniania,
nie wiem, jak zignorować tę pustkę,
jak ją obłaskawić?’’

Agata pozostawia przejrzysty obraz czytelnikowi. Całe to uzależnienie nie ma rozmiaru, można się jedynie z nim pogodzić, nie litować się nad sobą, ale dobrze spożytkować czas. Przed odejściem stworzyć coś dobrego, coś, co wyrosło z miłości, z uśmiechu, że wspólnego wyciągania rąk. Wydaje się, że tęsknota nie ma końca, ale może kiedyś stanie się echem. Cienkim i delikatnym wspomnieniem.


Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Mysz kościelna” Agaty Patralskiej Obarewicz